Artykuły medialne
Bądź na bieżąco z życiem Yacht Klubu Wołodyjowski! W tej sekcji znajdziesz najnowsze aktualności, relacje z wydarzeń i ekskluzywne reportaże prosto z pokładu. Śledź nasze sukcesy, odkrywaj kulisy regat i zanurz się w żeglarskiej pasji!
Helsinki 2023
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 1.
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 2.
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 3.
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 1.
Od czterech lat myśleliśmy o wypłynięciu w morze. Od czterech lat marzyliśmy o tym, aby jacht Syrenka w końcu wypłynął w swój pierwszy poważny, długi rejs. Remont się wydłużał, a my wszyscy byliśmy spragnieni wiatru i fal. W założeniu pierwszy rejs miał być rejsem testowym, w którym chcieliśmy sprawdzić czy wszystko działa jak należy. W planach był Bornholm, Gotlandia - niezbyt daleko. Nikt z nas wtedy nie spodziewał się, że rejs ten będzie tak trudny, zarówno dla jachtu jak i dla załogi.
Jest 8 lipca 2023 roku. Zabieramy znajomych i jeszcze nie do końca gotową Syrenkę na zlot Baltic Sail, imprezę organizowaną przez miasto Gdańsk. Nie mamy jeszcze webasto, nie mamy antypoślizgu na pokładzie, nie mamy wszystkich kabestanów - wiemy, że przed nami jeszcze sporo pracy. Dopisują nam jednak humory, a zainteresowanie jachtem przekracza nasze oczekiwania. Na zlocie poznajemy Kaia, fińskiego żeglarza z żaglowca Joanna Saturna, który jest żywo zainteresowany naszym jachtem. Zapraszamy go pod pokład i opowiadamy o naszej pracy, historii i remoncie. To wtedy wpadamy na pomysł, aby w pażdzierniku ruszyć do Helsinek. Wymieniamy kontakty, a Kai proponuje rewizytę na żaglowcu Joanna Saturna, który również w tym momencie jest w Gdańsku. Podczas wizyty na Saturnie, Kai informuje nas, iż w październiku marina w Lauttassari w Helsinkach będzie prawie pusta i miejsce dla nas na pewno się znajdzie. Decyzja zapadła – płyniemy.
Sierpień i wrzesień spędzamy na pracy na jachcie, starając się wykonać wszystkie niezbędne rzeczy. Najważniejsze w tym momencie jest webasto, nie dopłyniemy jak będzie za zimno wewnątrz jachtu, nie odpoczniemy, do tego walka z wilgocią. Wilgotne ubrania mogą mocno wyziębiać organizmy, a tym samym prowadzić do przeziębień, czego w październikowej aurze na Bałytku lepiej unikać. To spędza nam sen z powiek. W tym samym momencie korespondujemy z Kaiem ustalając szczegółowo terminy rejsu. Decydujemy, iż wypływamy 21 lub 22 października, a do celu planujemy dotrzeć 25 lub 26go żeglugą non stop. Przed nami jeszcze zlot Próchno i Rdza w terminach 12-15 października, na kórym nie może nas nie być. Do tego momentu musimy mieć wszystko gotowe! Po zlocie zostaje nam bowiem niespełna tydzień na przepakowanie się i przygotowanie jachtu do żeglugi na północ.
16 października – sześć dni przed startem. Jest nas pięciu – Maciej, Jacek, Krystian, Łukasz i Przemek. Obawiamy się czy damy radę w tak ograniczonym składzie, wachty dwuosobowe i jedna wachta jednoosobowa nie wchodzi w grę. Muszą być co najmniej dwie aktywne osoby podczas zmiany, sprawdzamy prognozy pogody – będzie silny półwiatr. Wszyscy wiemy, iż najkorzystniej byłoby płynąć baksztagiem – szybciej i stabilniej. Dzwonimy po znajomych, może ktoś się do nas dołączy na last minute, choć mamy świadomość, że zorganizowanie wolnych dwóch tygodni w tak którkim czasie to nie lada wyzwanie. Aż, tu nagle pojawia się Jarek – przysłowiowy znajomy znajomego, opływany jak mało kto. "Daj mi jeden dzień" – mówi – "zorganizuje się i dam znać."
19 października – dzień przed wyjazdem do Gdańska, prognoza pogody nie rozpieszcza, na Bałtyku 35 kt, wiatr kręci. Jarek decyduje się płynąć z nami. Mamy sześć osób – optymistynie - damy radę. Do Gdańska wyjeżdzamy dzień póżniej w składzie Maciej, Przemek, Łukasz, Krystian. Jacek jest już na miejsu i kończy skręcać webasto (sic!). Jarek dotrze do nas w sobotę. Robimy zakupy, ształujemy jacht. Wpadają znajomi. Jest miło, choć czuć jednak napięcie, prognozy pogody nadal niekorzyste. Widzimy jednak okno na wyjście w niedzielę wieczorem. "Nie jestem teraz pewien, czy to w tym momencie już docierało do nas, to że po czterech latach w końcu wypływamy na dwa tygodnie, daleko na północ, do portu, kórego nie znamy."
Niedziela 22 października, jeszcze na pożegnanie odwiedzają nas nasi znajomi z Próchna, jeszcze wtedy nie jesteśmy świadomi tego, jak bardzo tutaj w Polsce będziemy śledzeni przez naszych przyjaciół, jak bardzo będą żądni informacji z pokładu s/y Syrenka. Jest godzina 18:30 – oddajemy cumy, wszyscy są nad wyraz spokojni, zupełnie jakbyśmy mieli płynąć na Hel i z powrotem. Dwadzieścia pięć minut później wysyłamy ostatnią wiadomość do Finladii, do Kaia - "Hello Kai, we have just started. See you! Greetings!" Zaczęło się, teraz tylko przepłynąć Martwą Wisłę i na zatokę. Tuż przy ujściu stawiamy żagle, grot, fok i bezan – jotkowy standard. Pierwsza noc przebiega spokojnie, mijamy frachtowce stojące na kotwicy i te wpływające do portu Gdańsk. "Widok tych kolosów ma w sobie coś niesamowitego, a ropływający się po wodzie dźwięk bulgoczących silników od zawsze wzbudzał moją fascynację, jak potężne są to maszyny!"
Mamy poniedziałek - tuż po drugiej w nocy zaczyna się rozwiewać do 20 kt, a Syrenka osiąga 7,5 do 8 kt – nieźle, żegluga jest stabilna, a my korzystamy z tego, że jeszcze jest w miarę ciepło, choć poranek przywitał nas deszczem. Po ponad dziesięciu godzinach żeglugi jesteśmy na 55.16.58'N czyli prawie na wysokości Kłajpedy. Szkoda, że nie mamy czasu wpłynąć do tego fantastycznego miasta. W ciągu dnia północno wschodni bajdewind z czasem przechodzi we wschodni półwiatr, a my staramy się utrzymać kurs kompasowy pomiędzy 24 a 30 stopni. Idzie jakaś zmiana, po godzinie dziewiętnastej widoczność słabnie i pojawia się mgła. Wiatr kręci, by po godzinie 21 zacząć wiać bajdewindem z północnego zachodu w porywach do 16 kt, a my już w tym momencie płyniemy prawie prosto na północ – to nie nasz kierunek. Do tego ciągła żegluga pod wiatr, pod fale, która jest efektowna, ale potrafi mocno zmęczyć. Przed północą na wysokości Lipawy decydujemy się na zmianę kursu na 100, będzie trochę spokojniej baksztagiem i zachowamy docelowy kierunek. Na Zatoce Fińskiej i tak trzeba będzie płynąć podobnym kursem.
W nocy z poniedziałku na wtorek płyniemy w kierunku Lipawy, ale prędkość spada do 3,7 węzła. Żagle zaczynają łopotać, grot biega, raz w prawo, raz w lewo, czasem fok złapie jakiś podmuch, ale to nic nie daje. Stoimy. Spod pokładu slychać krzyki – "zróbcie coś z tymi żaglami!" – no tak załoga nie może spać, przeskakujący z lewej na prawą grot tłucze się niemiłosiernie i ma gdzieś, czy ktoś chce odpocząć czy nie. Wychodzimy do pełniących wachtę pomóc zrzucić żagle. "Tak głębokiej ciemności dawno nie widziałem." Zapalamy światła salingowe na grot i bezanmaszcie, wokół ciemność, tym bardziej podbita naszymi światłami salingowymi. Gładka tafla morza zlewa się bezgranicznie z ciemnością nieba. I tylko my. Na horyzoncie żadnych, absolutnie żadnych świateł. Stoimy w dryfie, jest czwarta rano. Rzeczywistość wydaje tak bardzo surrealistyczna, że nikt z naszej czwórki będącej wtedy na pokładzie nie ma zamiaru schodzić do koi. Siadamy na dziobie i zaczynamy nocne rozmowy. Takie chwile się pamięta. Za siedemnaście godzin będzie zupełnie inaczej, będziemy szukać schronienia. Ale to dopiero za siedemnaście godzin.
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 2.
Wtorkowy poranek wita nas mgłą, bardzo słaba widocznść, a północno wschodni wiatr rozwiewa się i wieje nam, a jakże - w twarz. Jesteśmy na pozycji 56.56.42'N, 20.10.03E, póki co na łapiącym jeszcze lekkie podmuchy foku i stabilizującym bezanie. Rozwiewa się do 16 kt, a mgła nie opada. O 9.30 stawiamy grota, wiatr dmucha stabilnie - 16 do 17 kt, a my osiągamy do 6 węzłów. Zrzucamy foka i stawiamy większą genuę, póki jest taka możliwość. Chcemy jak najlepiej wykorzytać w miarę stabilny wiatr. Na horyzoncie widzimy łotewski brzeg, płyniemy więc jak najbliżej się da, po to by ściągnąć aktualne griby. Zapowiada się trudna żegluga bajdewindem w porywach do 27-28 kt. Na wysokości litewskiego rezerwatu przyrody Ziemupe, robimy zwrot i znowu płyniemy w górę, kurs kompasowy między 008 a 015. Zaczyna wiać powyżej 23 kt, przezornie zakładamy pierwszy ref na grota i ponownie stawiamy foka. Genua w tym przypadku mogłaby narobić nam kłopotów, a zrzucanie tak dużego żagla w tych warunkach byłoby męczące, ale oczywiście nie niewykonalne. Zaczyna bardzo mocno nami rzucać. Syrenka dobrze radzi sobie z falami, ale zaczynają pojawiać się pierwsze problemy. Grzybki wentylacyjne, które miały za zadanie chronić wnętrze przed falami nie zdają egzaminu. Woda wlewa się do środka. Już w tym momecie również walczymy z parą wodną, która skrapla się na każdym stalowym elemencie wnętrza jachtu, a najbardziej na lukach. Woda kapie na materace w kubryku i mesie. Zalewa nam również wydech webasto, co powoduje problemy z ogrzewaniem. Nocny anturaż robi swoje. Białe, spienione grzywy fal uderzają w burty, widać ich wiele wokół jachtu. Ich grzywy odbijają się od łuny oświetlenia wnętrza Syrenki, jakby z ukrycia czekały na możliwość wskoczenia i zalania pokładu i kokpitu. Stan morza 4. Jotki i ich sławna dzielność morska faktycznie zdaje egzamin, choć już teraz zaczynamy zastanawiać się, czy oby pierwszy morski test jachtu po remncie nie jest zbyt trudny. Uderzenia fal w burty są tak silne, że cały czas trzeba kontrować sterem. Tutaj pojawia się kolejny problem. Nasze sterociągi są chyba za mocno napięte i nie czujemy zbyt dobrze pracy płetwy sterowej na fali, co utrudnia nam kontrowanie w odpowiednim momencie. Cały czas skupiamy się na ustalonym waypoincie, a także na pracy żagli. Pojawiają się pierwsze niewypełnione miejsca w dzienniku jachtowym – to znak, że było naprawdę trudno. Najgorzej jest w nocy, w ciemności nie widać wszystkich chcących wskoczyć do jachtu fal, lub co gosza tych bocznych uderzających w burty, starających się zmienić kurs, sprawdzających umiejętności sternika. Jeszcze inne fale połykają dziób Syrenki w swojej toni. Uderzenia, podskakującego dziobu o wodę są tak duże, że w forpiku dudni. Czasem ta amplituda staje się nawet regularna, a wszystko przewraca się do góry nogami. Jednostajność uderzeń co chwila wybija z rytmu boczna fala, która przechyla jacht na jedną ze stron - to momenty, w których leci wszystko – naczynia z kambuza, ubrania, torby. W takiej pogodzie i wietrze dochodzącym do 25 kt płyniemy przez koleje kilkanaście godzin. "A w mojej głowie wojna myśli niespokojnych. To był ten moment, kiedy przesunęły się moje granice wytrzymałości, stresu, kiedy niespodziewanie grot przeleciał na drugą stronę, a foka wybrzuszyło przeciwnie – rufa, niekontrolowana rufa. Boczna fala tak mocno zmieniła kierunek jachtu, chwila nieuwagi. W takich warunkach nie można popełniać takich błędów myślę. I co gorsze, to dojmujące uczucie, że nie wiem co mam zrobić. Pamiętam, czułem wtedy jakbym pierwszy raz prowadził jacht. Łukasz, przejmij ster – mówię do wachtowego kolegi. A w mojej głowie wojna, myśli niespokojnych – to uczucie pozostało ze mną do samego końca. I męczyło niemiłosiernie. Czasem męczy po dziś dzień". Dodatkowo inny problem, który się pojawił, to brak wachty kambuzowej i brak regularnego jedzenia. Pominąwszy fakt, że przy tak silnym zafalowaniu ciężko cokolwiek ugotować, to zawsze przygotowany jakikolwiek ciepły posiłek dla osób schodzących pod pokład jest niezwykle istotny. A tego wtedy było nam po prostu brak. Każdy stara się przecież wykorzystać wolny od wachty czas na sen, a nie na gotowanie. Jesteśmy bardzo zmęczeni, kapitan decyduje się wejść do portu schronienia na estońskiej wyspie Hiiumaa w małym porcie Kalana. Ten port to nasz backup, o którym tuż przed rejsem powiedzieli nam przyjaciele z załogi s/y Seaberry. Będzie chwila, aby odpocząć, wyspać się, wysuszyć ubrania i zjeść. Ale czy da się zjeść na zapas? Do portu w Kalana wchodzimy we środę przed godziną czternastą, wiejący wiatr osiąga do 20 kt. Mamy 24 godziny na odpoczynek. Ściągamy aktualne prognozy. Na Zatoce Fińskiej będzie wiało, ale większy problem widzimy już w prognozie długoterminowej dla żeglugi powrotnej, która nie jest dla nas korzystna. Szykuje się powrót pod wiatr, znowu pod wiatr.
Z urokliwego, choć pustego o tej porze roku portu w Kalana wychodzimy we czwartek o czternastej. Wieje nam 14 kt wschodniego wiatru, znowu będziemy skakać, ale jesteśmy pełni optymizmu – Helsinki coraz bliżej. Musimy brać pod uwagę, że na Zatoce Fińsiej może być tłoczno. Ruch promowy i kontenerowy jest tam dość duży, dlatego będziemy musieli zachować szczególną czujność. Już po samym wpłynięciu na zatokę, coraz bardziej musimy uważać na duże jednostki, a gdy robi się ciemno, co chwila oświetlamy nasze żagle lampami salingowymi, pokazując, jak małą łódeczką jesteśmy - to doskonale zdaje egzamin! Temperatura spada szybko, mamy kilka stopni powyżej zera, co przy silnym wietrze daje efekt odczuwania kilku stopni mniej. Trudno jest nam również robić efektowne zdjęcia z naszej podróży, ręce grabieją, a wiatr może wyrwać telefon z rąk. Rozbujana zatoka, też robi swoje, jacht znowu skacze po falach jak szalony. Już wiemy, że aby trafić do portu w Helsinkach będziemy musieli się halsować i to nie jeden raz. Pierwsze zwroty robimy już o 6:30 rano starając się nabrać wysokości. Jesteśmy mniej więcej na 59.45.45'N, 23.47.29'E. Żegluga jest energiczna, a wiatr, który z każdą godziną przybiera na sile osiąga w południe znowu 20 kt i stale się rozwiewa. Dodatkowo co chwila deszcz. Z każdym zwrotem powraca myśl, że już niedługo, już niedługo będziemy w Helsinkach. O godzinie trzynastej jesteśmy na 59.46.43'N, 24.10.36'E, wieje 22 kt, dwie godziny później mamy 25 kt. Estońska korweta, którą widzieliśmy jakiś czas temu zdaje się krążyć wokół nas. Chyba widzą, że się męczymy z falami i wiatrem. Zaczynamy być poważnie, poważnie wyczerpani. Jesteśmy wyziębieni a mokre sztormiaki tym bardziej wzmagają poczucie zimna. Navionics pokazuje 25 nm do Helsinek – tyle że w linii prostej – halsówką trasa znacznie się wydłuża, a z każdą minutą szkwały coraz natrętniej szarpią jachtem. W tym momencie mieliśmy myśl, aby odwrócić kierunek żeglugi i płynąć do Tallina, w którym już raz byliśmy kilka lat temu - 75 mil z wiatrem zrobimy w 6 godzin. Jednak nie, nie poddajemy się, decyzja jest taka, aby czym prędzej schować się przed wiatrem i ogromnie rozbujaną falą – odpalamy silnik i z postawionym grotem uciekamy w fiordy – Skansfjarden mijając po lewej stronie latarnię morską Rönnskär. Jesteśmy na roucie prowadzącej do portu w Lauttasaari. Już, już niedługo – jedna osoba za sterem, druga na dziobie obserwująca oznaczenia toru wodnego – nikt z nas wcześniej tutaj nie pływał, nie znamy tych miejsc, więc musimy się pilnować. Dzięki licznym wysepkom fala nie jest tak bardzo nieznośna, natomiast wiatr nadal świszcze 20 - 21 kt. Decydujemy się całkowicie zrzucić grota i końcówkę przepłynąć jedynie na silniku. Wszystkie wytyczne co do miejsca postoju dostaliśmy od Kaia – po lewej w porcie Lauttasaari ma stać Joanna Saturna, a my mamy ustawić się zaraz za nią, pomiędzy dwoma jachtami, longsidem. Żegluga przez fiordy dłuży się strasznie. Jest po północy, wyziębieni docieramy do Lauttasaari. Ale, czy w dobre miejsce przypłynęliśmy? To tutaj? Tu nie ma Saturny! Gdzie mamy zacumować? Kapitan Maciej kręci w porcie kilka kółek, na szybko sprawdzamy maile od Kaia - tak to tu! Nagle ktoś świeci z pomostu latarką dając nam sygnał – to do nas – cumujemy! Witają nas Peer i Ria – czekali właśnie na nas. Czerwień Syrenki, jest nie do pomylenia z innym jachtem! Jest 1:30 w nocy – emocje trudu żeglugi, zimna, stresu – opadają. Nie sposób opisać tego poczucia. Poczucia osiągniętego celu, zejścia na ląd, do którego dotarcie sobie zaplanowaliśmy. "Jestem absolutnie pewien, że nie czulibyśmy tego, gdybyśmy zdecydowali się uciekać do estońskiego Tallina, ten rejs byłby niepełny." Teraz wszyscy, choć zmęczeni nie chcą iść spać, chcą wspólnie świętować. Po przepłynięciu 584 nm jesteśmy w Lauttasaari w Helsinkach! Piękne nocne Helsinki!
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 3.
Piątek i sobotę poświęcamy na zwiedzanie. Finowie przyjęli nas fantasycznie, a my co chwila mamy na jachcie gości. Stoimy w marinie Sindbad Lauttasaari. Większość osób odwiedzających nas wiedziała wcześniej o naszej podróży. Jeszcze we wrześniu przesłaliśmy do Kaia, krótki opis naszego jachtu i krótką historię remontu, który wykonaliśmy. Finowie byli pod wrażeniem naszej pracy, a także tego, że o tej porze roku ktokolwiek postanowił właśnie tutaj dopłynąć. My natomiast zakochaliśmy się w ich gościnności, oraz w Helsinkach. Piątek spędziliśmy na własnych szwędaczkach po mieście, wieczorem oczywiście przyjęliśmy gości, a późną nocą tradycyjna sauna. W sobotę natomiast, Peter i Anna zorganizowali dla nas morską wycieczkę do najpiękniejszych punktów miasta. Odwiedziliśmy między innymi Twierdzę Suomenlinna, Plac Senacki, Katederę, czy dzielnicę Kamppi. To miasto robi ogromne wrażenie. Bylibyśmy zapomnieli - piekarnia Sussis Bageri specjalnie dla nas przygotowała fiński tradycyjny chleb - pyszny! To była cudowna sobota, piękne Słońce, fantastyczni ludzie! Tam naprawdę trzeba być i zobaczyć. Trudno było nam myśleć o tym, że już jutro trzeba będzie wracać, znowu na morze.
Niedziela 30.11, Kai odwiedza nas z samego rana. Krzątamy się robiąc niezbędne porządki na jachcie, wymieniamy uszkodzone ślizgacze na grotmaszcie, które kupiliśmy wcześniej. Jeszcze zakupy spożywcze, jeszcze kanister ropy do webasto i silnika. Uzupełniamy zapasy wody w zbiornikach. Jacek stracił kurtkę i spodnie od sztormiaka, biegniemy do sklepu budowlanego – widamo – tam jest taniej. Tylko problem z Jackiem jest taki, że jest za wysoki i trudno cokolwiek dla niego znaleźć. Sklepy stricte żeglarskie, których w Lauttasaari jest kilka oczywiście oferują sztormiaki, ale ceny są zawrotne. Będzie klejenie na szarą taśmę. Tak ucieka nam czas do godziny piętnastej, kiedy w końcu oddajemy cumy i ruszamy w drogę powrotną. Wiemy, że pogoda nie będzie nam sprzyjać, ponownie zapowiada się żegluga pod wiatr, a na południowym Bałtyku rozbudowuje się sztorm. Rozpatrywane są dwie trasy – pierwsza popłynąć szerokim łukiem na północ od Gotlandii i schować się w Visby, lub płynąć jak najdalej się da na południe i szukać schronienia w portach Łotwy i Litwy. Wybieramy drugą opcję, choć jesteśmy już praktycznie pewni, że zaplanowany powrót na 5 listopada jest praktycznie nierealny. Póki wieje nam 10 kt z północnego wschodu jest całkiem dobrze, Zatokę Fińską pokonujemy dość sprawnie ze średnią prędkością 5 węzłów. Po północy wiatr wieje już 18 kt - zgodnie z prognozą, prosto z południa, a my jesteśmy na 59.35.30'N, 23.49.90E, lewą burtą będziemy mijać estońską wyspę Osmussaare. Wiemy, że na chwilę zawitamy ponownie na wyspę Hiiumaa do portu w Kalana. W nocy fale rzucają jachtem – wiatr 20 kt, poranno-nocna wachta ma najgorzej - stałe 25 kt, coraz agresywniesze fale, cały czas trzeba być czujnym, bo szkwały osiągają do 28 kt, do tego słaba widoczność i zimno. Proces ubierania się na wachtę zajmuje prawie 20 minut, kilka warstw ubrań, trzy pary skarpet. Tylko Maciej zainwestował w nowe technologie – podgrzewaną na powerbank kamizelkę, która faktycznie, jak sam twierdził sprawdziła się doskonale. O godzinie trzynastej zrzucamy żagle podchodząc ponownie do portu w Kalana, w którym spędzimy 21 godzin. To był jeszcze ten moment, kiedy zastanawialiśmy się, czy może jednak nie płynąć w stronę Gotlandii. Południowy Bałtyk nadal na czerwono, miejscami fioletowo z charakterystycznym zawinięciem zachodniego wiatru na północny-wschód. Gdybyśmy teraz płynęli do Helsinek, z wiatrem – o ile przyjemniej by było!
We środę pierwszego listopada o godzinie jedenastej, po obfitym śniadaniu ruszamy na południe, mamy teraz zachodni półwiatr, jakieś 15-16 kt, więc chcemy to jak najlepiej wykorzystać, choć wiemy, że na piątego listopada w Gdańsku na pewno nie będziemy. Zabawne – godzinę później wieje nam już 22-23 kt stałego północno zachodniego wiatru. Będzie "miło". Patrzę na twarz Jacka, najspokojniejszego z nas wszystkich – myślę – sprawdza się to, o czym mówił w Helsinkach – że łatwo nie będzie. A Jacek? Można mu ufać, on nigdy nie przesadza, tylko kalkuluje, bardzo logicznie, bardzo rozsądnie. Stalowo szara, spieniona toń wody obmywa burty, wskakując co jakiś czas tak wysko, ze zalewa okna naszej jotkowej nadbudówki. Dziennik jachtowy notuje – 6,2 węzła, 7 węzłów, 8 węzłów - Syrenka idzie jak szalona. Mamy do ominięcia Saaremee i Zatokę Ryską, dopiero później możemy szukać jakiegokolwoiek portu schronienia. Płyniemy na pierwszym refie grota, fok, bezan. Dopiero koło północy się uspokaja, wiatr lżeje do 15 kt i nocna wachta, wypuszcza całą powierzchnię głównego żagla, ponieważ prędkość spadła nam do 3 węzłów, a to stanowczo za mało. Mijają kolejne godziny, wiatr jest spokoniejszy, ale rozbujany Bałtyk nie daje nam odpocząć. Podczas zmiany wachty Jacek, który śpi na górnej koi w mesie mówi – "Cały czas słucham jak Syrenka pracuje, a dziś słyszałem całkiem nowe, inne dźwięki." Test dla jachtu jest ogromny, siły działające na maszt i wanty są kolosalne. W pierwszym porcie schronienia, konieczne musimy sprawdzić całe olinowanie stałe i ewentualnie skorygować napięcie want. Noc mija spokojnie, mamy jeszcze w miarę aktualne prognozy, dlatego kapitan już teraz decyduje, iż najgorsze przeczekamy na Łotwie, pamiętamy doskonale, co się szykuje. Południowy Bałtyk czerwony i purpurowy – nikt nie chce w takich warunkach pływać. Tuż przed ósmą robimy zwrot na 233 i nabieramy wysokości, żeby móc schronić się w małym porcie Pavilosta. Koło dziewiątej rano "przywiewa" nam 18 kt prosto z południa i jest to pierwsza zapowiedź tego "jęzora" wiatru, który tam szaleje na polskim wybrzeżu. Pozycja 57.14.11'N, 20.33.08E, godzina czternasta – dziennik jachtowy zapisał - "Płynie łódź podwodna, płynie korweta, płynie coś cywilnego, a my pomiędzy tym wszystkim." Łodź podwodna, nawet taka widziana przez lornetkę robi ogromne wrażenie. Do Pavilosty mamy coraz bliżej i większość z nas myśli o odpoczynku. Niestety wiatr rozdmuchuje się do 26 kt, a rozbujany Bałtyk ani na chwilę nie daje wytchnienia. Tuż po 23:00, kiedy już szykowaliśmy się do wpłynięcia do główek portu, pojawił się problem. Nie możemy zrzucić foka, jest zblokowany. Na kabestanie mamy tzw. baryłę - lina idąca od żagla zawinęła się na tą która była już obłożona na kabestanie i nie można było nic zrobić – ani w górę, ani w dół. To przy stawianiu żagla Przemkowi wkręciła się lina pod linę. To była trudna nocna walka. Główki podejścia do portu w Pavliście zbliżały się nieubłaganie, a podejście do najprostszych nie należy – wybetonowany z obydwu stron kanał podejściowy, tutaj nie może być błędu! Włączony silnik i wszystkie światła salingowe, cztery osoby na pokładzie walczą ze zblokowaną liną, ale nie sposób jej podważyć by się odblokowała. Rzuca nami niemiłosiernie i zaczyna się robić nerwowo. Na szczęście fały mamy dość długie i postanawiamy zrobić dźwignię na kabestanie rufowym. Uważać trzeba tylko, by fał nie wpadł do wody, gdyby wkręcił się w śrubę – po nas. Owijamy zblokowany fał i korbujemy ile sił w rękach – odpuszcza, żagiel jest uwolniony! Ile to nerwów kosztowało! Teraz do zrzucenia i sklarowania foka, Bałtyk rzuca jak zły, ale nie ma przebacz, nie da się zatrzymać, wszystkie te czynności trzeba zrobić, czy się tego chce, czy nie. W końcu, kurs na nabieżnik – tochę nerwów jest, ponieważ jest tak bardzo ciemno, że nie widać betonowych podejść, oświetlamy więc wszystkim, co mamy. W końcu jesteśmy w środku, jak zwykle kręcimy kilka kółek i szukamy odpowiedniego miejsca dla naszej w sumie nie tak małej Syrenki. Zapisano w dzienniku jachtowym – godzina 1:00 "Zacumowano w Pawilosta LV."
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 4.
Jest piątek trzeciego listopada, adrenalina robi swoje i trudno nam jest pójść spać po zacumowaniu w łotewskiej Paviloście. Na telefony zaczynają schodzić powiadomienia i smsy – jeden z nich zapamiętamy na długo – "uciekajcie stamtąd, nie płyńcie na południe." Piątkowy poranek zaczynamy od śniadania i nadrabiamy niezjedzone kalorie. Odnajdujemy również sklep, w którym mamy produkty rodem z Polski – nasze słone paluszki! Trochę też zwiedzamy. To małe miasteczko ma swój urok, a my mamy również chwilę, aby z napojami sprzyjającymi rozmowom usiąć na ławeczce, odpocząć i podyskutować. Zabieramy się również za sprawdzenia i niezbędne naprawy na jachcie - priorytet wanty, sprawdzenie akumulatorów, zakup paliwa do silnika i webasto, które notorycznie jest zalewane przez wchodzące na rufę fale. Naszą uwagę przykuwa wygięty o 35 stopni słupek sztormrelingu na dziobie. Ostatnio na był tam Jacek i Przemek, to oni zrzucali foka, przed wejściem do portu. Ciekawe, którym z nich tak rzuciło? Trudno, trzeba będzie wyprostować. W sobotę – wieje koszmarnie, a my wybieramy się na falochron zobaczyć jak wygląda Bałtyk. Wiatr jest tak silny, że porywa drobinki piasku z plaży tworząc istną burzę piaskową. Na falochronie ciężko ustać, a my wolimy nie myśleć o tym, co teraz musi się dziać na morzu. Po powrocie na jacht na ubraniach mamy tak dużo drobin piasku, zupełnie jakbyśmy leżeli na tej plaży! Sobota – czwartego listopada, zgodnie z planem jutro powinniśmy być w Gdańsku, ale z tych planów nici. W niedzielę, opuści nas niestety Łukasz, któremu kończy się urlop. Wróci do Polski autobusem, a my będziemy kontynuować żeglugę w piątkę. "Szkoda, myślę sobie, tego gościa podziwiam za jego spokój, opanowanie i rozwagę. A może jednak ma w sobie stres, strach, który potrafi skrzętnie ukryć?" Wiczorem przed pobudką Łukasz przekazuje nam kilka swoich rzeczy, płaszcz przeciwdeszczowy, kalosze, spodnie od sztormiaka, które już na etapie powrotu z Helskinek lepił szarą taśmą. Może się przydadzą. A reszta jaki ma plan? Przeskoczyć półwiatrem na szwedzką Olandię i stamtąd zachodnim wiatrem wbijać się na polskie wybrzeże. To przepłynięcie całego Bałtyku wzdłuż, ale innego rozwiązania w tym momencie nie widzimy i taką decyzję podejmujemy.
Wychodzimy z tego uroczego nawet o tej porze roku portu z niedzieli na poniedziałek o godzinie pierwszej w nocy. Wstawanie o tej porze ze świadomością wyjścia z portu to koszmar, zazwyczaj zamyka się tylko oczy i uzurpuje przyjście głębokiego snu. Ale ten nigdy nie nadchodzi. Wstajemy. Znowu, dwadzieścia minut ubierania."Robię to już tak automatycznie, skarpety, ciepłe kalesony, dres, spodnie od sztormiaka. Góra - ciepły podkoszulek, bluza, sweter, sweter wełniany, sztormiak. Czasem robię to z półzamkniętymi oczami, wmawiając sobie i oszukując samego siebie, że jeszcze staram się spać. I czapka, a nie przepraszam "czapuńcia", chodzę w niej cały czas, a nawet śpię." Wypływamy obierając kurs 260 na Olandię. W nocy przywiewa nam spokojne 16-19kt, a my płyniemy do 7 węzłów rozrefowując grota. Żegluga jest dość stabilna, choć z rana dmucha nam nawet do 23 kt. Bałtyk tniemy szybko, a naszym celem jest mały porcik na południowowschodnim brzegu Olandii - Gräsgårds Fiskehamn. O godzinie piętnastej na trawersie północnym mijamy Gotlandię. Wiatr słabnie, by koło godziny dziewiętnastej wiać tylko 9 do 10 kt. To bardzo mało dla naszej jotki. Postanawiamy zrzucić ledwo wypełnione wiatrem żagle, odpalić silnik i dojechać bliżej naszego celu, podładujemy od razu akumulatory. Noc zapadła na dobre, a na stole nawigacyjnym cała załoga debatuje nad podejściem do portu. Coś się nie zgadza – Navionics, który każdy z nas ma na swoim telefonie ma jakiś błąd, tyczki wyznaczające tor podejściowy są dziwnie przesunięte względem wejścia do portu. Satelitarne zdjęcia jasno pokazują wydrążony tor podejściowy. Kapitan robi obliczenia i ustawiamy się na podejście względem nabieżnika, akurat to jest oznaczone poprawnie. Najgorsze, że robi się mglisto, a co chwila spadają z nieba drobne krupy śnieżne. O północy jesteśmy na pozycji 56.22.39N, 17.01.55E, cały czas ze stabilną prędkością około 5 węzłów zbliżamy się do celu. Jest stres, a mleko w powietrzu gęstnieje. Mimo wszystko zapada decyzja o wpłynięciu do portu w Gräsgårds Fiskehamn. Za sterem Krystian, odporny jak mało kto, człowiek nie do zajechania przy żegludze w trudnych warunkach, odporny na stres i bardzo ambitny, doskonale rozumiejący na czym polega zdobywanie doświadczenia. Widzimy na horyzoncie światła nabieżnika i płyniemy zgodnie z kursem. Mijają kolejne kwadranse, a my jesteśmy coraz bliżej celu. Ostatni wpis tej nocy miał miejsce o godzinie trzeciej – pozycja 56.29.57N, 16.51.25E. Wszyscy na pokład! Obstawiamy cały jacht, Przemek na dziobie oświetla tor, śródokręcie - Jarek z Jackiem, którzy przekazują komendy do sternika, Maciej przejmuje ster. Mgła i padające co chwila krupy śnieżne utrudniają działanie. Mijamy kolejne tyczki, stres jest ogromny. Głębokościomież kontrolowany jest nonstop. Na lądzie widać już światła. Ale światła naszych latarek pokazują jeszcze coś innego. To odbite błyski skał, wynurzających się co chwila z wody. Nie, nie, nie. Stop! Zapada decyzja – silnik stop! Wycofujemy się, za duże ryzyko, gdyby było widno, może płynęlibyśmy dalej, ale w tym momencie nie ma takiej opcji. Stop! Maciej bardzo powoli obraca jacht, głębokościomież pokazuje, że jesteśmy prawie na styk. Stres jest ogromny, koszmarny. "I znowu w mojej głowie wojna, nawet nie chcę myśleć jak ogromnie wtedy musiał być obciążony Maciek, nasz kapitan. A ja sam absolutnie, nie potrafię opisać tego napięcia, jake miałem w tamtym momencie, klęcząc oparty o dziobowy poler. Później w oczach załogi widziałem to samo." Wyprowadzenie jachtu z tego miejsca dodatkowo utrudniają całkowicie źle ustawione tyczki, które są po prostu mylące. To była najgorsza, najbardziej stresująca noc całego rejsu, która dłużyła się niezmiernie. Gdybyśmy przpadkiem stanęli kilem na skale, byłoby bardzo źle. To duża nauka dla nas i też sprawdzenie naszej odporności na stres. Sześć. Sześć pustych, niewypełnionych godzin w dzienniku jachtowym. Wydostajemy się na bezpieczniejszą wodę, a Maciej oddaje ster Jackowi, który na tę chwilę przejmuje dowodzenie. Wspólnie z Jarkiem przeprowadza jacht na zachodnią stronę południowej Olandii do portu w Gronghen, do którego wpływamy w totalnej mgle. Dziennik jachtowy odnotował – godzina dziewiąta rano, widoczność słaba. Miasteczko wydaje się opuszczone, a wszechobecna mgła wzmaga thrillerowy nastrój, całkiem słusznie, bo nasze myśli chyba jednak są jeszcze tam po wschodniej stronie Olandii. Nie opuszczają nas koszmarne nastroje z dzisiejszej nocy, każdy mówi – "co by było gdyby?" Napięcie nie odpuszcza nas długo, ale musimy przecież wrócić do standardowych czynności. Po pierwsze toaleta, prysznic, śniadanie, sklep, a potem upragoniony sen. Planowane wyjście z portu jutro w południe. Polska już tuż, tuż.
Zapisy Jachtowe/Jahtien Ennätykset No 5.
Powrót. Ta część podróży ma swoją specyficzną aurę, jeszcze jesteśmy tutaj w naszej zmaterializowanej podróży, natomiast myśli zaczynają wyprzedzać rzeczywistość i są już częściowo tam, w miejscu skąd wyjechały – u swoich rodzin, żon, dzieci, przyjaciół, w pracy, w domu. Póki co, mamy wtorek, część załogi idzie zwiedzać okolicę i oczywiście zahaczyć o sklep. Miejsce choć małe jest bardzo sympatyczne, od czasu do czasu przejedzie jakiś samochód, generalnie cisza i spokój. Wpadamy również na jakąś garażową wyprzedzaż i kręcimy się tam dość długo, ale niestety nie pojawił się żaden właściciel tego dobytku, więc z zakupów nici. Trzeba wracać na jacht i szykować się do wypłynięcia. Wiatry będą nam sprzyjać, potrzebujemy około 24 godzin na powrót do Yacht Klubu Północnego. Jeszcze coś na ząb, jeszcze kawa. Oddajemy cumy o trzynastej i ruszamy w drogę powrotną. Widoczność dobra, świeci Słońce, a wiatru mamy ponad 21 kt. Patrzymy również na świeże prognozy pogody – południowy Bałtyk czerwony, 6-7 w skali Beauforta z tendencją do wygaszania, więc w najgosze wpłynąć nie powinniśmy, a nawet nie planujemy. Chcemy pokonać całą trasę półwiatrem i jednym halsem. Będzie szkwaliło i gięło jacht, ale mimo wszystko jest to rozwiązanie bezpieczne. Pierwsza wachta – Maciej i Przemek. Listopad daje się mocno we znaki, mimo Słońca jest naprawdę zimno, a doddatkowo pojawia się mrzawka, co wzmaga poczucie chłodu. Mijają kolejne kwadranse, wachty są już teraz praktycznie ciche, nie ma rozmów jak na początku, na tematy wszystkie i żadne, ważne i nieważne. Teraz cisza staje się naszą wachtową rozmową i chyba po tak długim czasie, to ona jest najgłębsza, najbardziej świadcząca o tym, jak jesteśmy zgrani jako załoga. Nasze krótkie wypowiadane zdania ograniczają się jedynie do czynności związanch z żeglugą – "trzeba podebrać foka", "przejmiesz ster?", "pełna, idę zrobić wpis". O godzinie siedemnastej płyniemy kursem 135 i jesteśmy na pozycji 56.01.48'N, 16.29.24'E, wieje nam 20 kt południwozachodniego wiatru, a Syrenka ciśnie 7 węzłów. Jarek, jako samotny wachtowicz po tym, jak Łukasz zszedł z jachtu w Paviloście, ma od nas wsparcie. Co najmniej jedna osoba z wachty wchodzącej lub schodzącej jest na czuwaniu przez określony czas, tak aby szybko móc zareagować, kiedy Jarek będzie czegoś potrzebował. Wiąże się to oczywisćie z leżenim na koi w "opakowaniu" i połowicznym śnie. "Kantyna laser" jak nazywamy nasz kambuz kawę lub herbatę wydaje praktycznie każdej wachcie wchodzącej za ster, zawsze musi być coś na rozgrzewkę, a teraz żeglugę mamy stabilną więc nawet jakieś kanapki wjeżdżają na ząb. Najtrudniej w tym względzie ma ten, którego choroba morska nie dotyka. Dotykają go zazwyczaj prośby współtowarzyszy o wydanie na pokład czegoś do przegryzienia lub popicia, o ile oczywiście zostaje namierzony gdzieś w okolicach zejściówki. Zapada zmrok, wieje równo 20, miejscami do 22 kt, Syrenka nie zwalnia, dziennik jachtowy odnotowuje prędkość z godziny dziewiętnastej – 7,2 węzła – doskonale! Wokół Syrenki kręci się kilka jednostek, a my zawsze staramy się rozwiązać zagadki, co płynie, patrzymy na radio, patrzymy na światła. Czasem jednak zdarzają się istne bałtyckie choinki, rozświetlone tak, że nie sposób z dalszej odległości namierzyć ich świateł nawigacyjnych. Zazwyczaj są to promy, ale nie zawsze. Mieliśmy okazję mijać taki statek, do tej pory nie wiemy jakie morskie zadania wykonywał, jednak ilość świateł roboczych jakie miał na sobie pozwoliłby oświetlić małą wioskę. Minęliśmy się dość blisko, ale bezpiecznie. Przed północą rozwiewa się prawie do 23 kt, a wydłużone fale bujają jachtem. Nie jest tak dramatycznie jak w drodze do Helsinek, a może już się do tego przyzwyczailiśmy, że od czasu do czasu któraś z fal postanowi wskoczyć do kokpitu. Maciej ponownie zaczyna mocniej odczuwać przeziębienie i schodzi pod pokład, będzie czuwał na standby'u, Przemek zostaje za sterem. Ta noc była jedą z piękniejszych, niewiele chmur i widoczne gwiazdy. I świst zaplątanego w wantach wiatru. Dla takich chwil warto żeglować, stać tutaj, marznąć, przekraczać swoje wewnętrzne granice. Choć z drugiej strony bardzo przydałby się nam autopilot, szczególnie na takich długich, jednohalsowych przelotach. Sterowanie na siedząco, na stojąco, na półsiedząco, raz nogi na lewo raz na prawo i konieczność ciągłej kontroli jachtu, bo fale nie dają za wygraną. Nogi i ręce drętwieją. Ale mimo to Syrenka jedzie ponad 7 węzłów. Opakowany w noc samotny sternik ma czas na przemyślenia, zrywane co jakiś czas koniecznością korekty kursu. "Pamiętam dobrze, nuciłem wtedy pod nosem – longest night I ever saw, howling 'round my happy home, strongest wind I ever saw, I've been pushing all my love, cały czas jednak pamiętając o tych wszystkich sytuacjach, które mnie wewnętrznie złamały. Ciekawe o czym myślą pozostali stojąc tutaj? Rozmowa z samym sobą, a może rozmowa z morzem?" O północy jesteśmy na pozycji 55.27.25'N, 17.25.35'E, zmiana wachty, niech teraz rozmyślaniem zajmie się Jacek z Krystianem.
Zgodnie z prognozami wiatr słabnie, o czwartej rano dmucha jedyne 17 kt, a my jesteśmy już na 55.06.03'N, 18.03.20'E, to już prawie Polska. Czekają nas jeszcze ostatnie wachty, teraz już luźniejsze, spokojniejsze, bez wewnętrzego napięcia, bez świadomości konieczności odsypiania i wykonywania czynności automatycznie. Widzimy polskie wybrzeże. O poranku, tuż przed ósmą cała załoga jest na nogach. To wręcz niewiarygodne! Nikomu nie chce się spać, czuć w załodze rozluźnienie, a każdy z nas dostał chyba niewidzialny zastrzyk endorfin. Pomimo zmęczenia o poranku większość z nas jest na pokładzie, a kantyna wydaje kawę, herbatę, a nawet ktoś robi kanapki na śniadanie! Wszyscy czują, że się udało, osiągnęliśmy to, o czym marzyliśmy od czterech lat. I może to wszystko było szaleństwem, nasze wyobrażenia żeglugi jachtem, który tak skrzętnie remontowaliśmy, szalony rejs w listopadzie po Bałtyku, daleko na północ, a może to "szczęście, szczęście, jakby to powiedzieć, pijemy je ze złotej czaszy pod wszelką szerokością geograficzną, ale jego smak jest naszą sprawą - wyłącznie naszą i stopień upojenia, którym nas obdarza, zależy tylko i wyłącznie od nas". Około godziny trzynastej wpływamy do Górek Zachodnich, to ostatni etap, zrzucamy żagle – bezan, grot, fok precz. Do Yacht Klubu Północnego dopłyniemy na silniku, tam czeka nas komitet powitalny, nasi serdeczni obserwatorzy, przyjaciele, znajomi. To koniec rejsu, zostaną z nami wspomnienia, siniaki i ogrom satysfakcji.
Epilog.
Pisząc ten reportaż nie spodziewałem się, iż będzie on tak rozbudowany i że przyjmie taką formę narracji. W sumie wyszło to trochę przypadkowo. Przeanalizowany został każdy dzień jachtowego dziennika, każdy wpis lub jego brak. Zapisy w dzienniku, a w szczególności pozycje jachtu, które za każdym razem sprawdzane były na mapie. Do tego wybór i obróbka zdjęć. To była niezwykła ponowna podróż porzez Bałtyk na północ i z powrotem. Czasem patrząc na pozycję na mapie na długo zatrzymywałem myśli, a przed oczami miałem obrazy tamtych scen, sytuacji, a nawet tego, co wtedy czułem lub myślałem. Często w takich momentach odkładałem pisanie, aby opowieść o moich odczuciach nie przeważyła opowieści o nas, jako załogi. Bo Jacht Syrenka to my jako całość, my jako załoga. A załoga? – Maciej Chudzicki Kapitan, Jacek Florjanowicz, Jarek Smirnow, Krystian Kowalczyk, Łukasz Żurawski i oklejony tymi literami Przemek Alchimowicz. Chyba każdy z nas wrócił z tego rejsu trochę inny, inny na swój, wyjątkowy sposób ..."koniec końców, wszystko sprowadza się do jednego, nie uciekniesz wiatrowi, trymujesz żagle i płyniesz dalej."
Koniec.